Premiera 14 lipca, zapraszamy!

Fragment „Pełnika” Anny Lewickiej dla odważnych!

To powieść dla pragnących się bać. Dla miłośników grozy, dla wielbicieli mrocznych namiętności, dla poszukujących dreszczyka.

Prezentujemy Wam fragment „Pełnika” Anny Lewickiej:

PROLOG

Spoglądał w górę, oparty o drzwi zaparkowanego na podjeździe samochodu. Nie chciał zostawiać w tym przerażającym miejscu kobiety, w której zdążył się szczerze zakochać, ale nie miał innego wyjścia. Zwłaszcza jeśli miłe mu było jego własne życie. Zbyt wiele się tu zdarzyło. Przez głowę przemknęła mu myśl, że może jeszcze nie jest za późno, że może nie powinien uciekać jak kundel z podwiniętym ogonem. Może dałoby się jeszcze coś zrobić. Ale nie. Nie. Przecież próbował. Był silnym facetem, tyle że siła fizyczna miała się nijak do wszystkiego, co pochodziło nie z tego świata. Wzdrygnął się. Teraz, w świetle dnia, przy pięknej słonecznej pogodzie, miał wrażenie, że może to wszystko jednak mu się uroiło. W ciemnych piwnicach, w środku nocy cienie rosną i jawią się jako przerażające bestie. Może tak naprawdę niczego tam nie było? Może tylko to sobie wyobraził. Patrzył na budynek, którego bryła malowała się wyrazistym konturem na tle lazurowego nieba. Przecież wcale nie wydawał się taki straszny. Przeciwnie, wręcz zachwycał kolorami. Czerwień cegły, zieleń pnącej się po murze winorośli, biel okiennych ram. Nagle zamarł, czując, jak mimo słonecznego ciepła przebiega mu po plecach zimny dreszcz. W jednym z okien pojawiła się postać kobiety w czarnej sukni. Dotknęła dłonią szyby, jakby w niemym wołaniu o pomoc. Włosy miała upięte na karku w gładki kok kontrastujący z jasną barwą skóry. Patrzyła prosto na niego, a jej wzrok przeszywał go na wskroś. Serce biło mu jak oszalałe. Miał wrażenie, że nie może oddychać, że niewidzialna ręka zaciska mu się na krtani, odbierając powietrze. Z tyłu, tuż za nią, pojawiła się druga postać. Znajdowała się w cieniu, ale poznał go, poznał tego demona, tego straszliwego ducha, który od początku pociągał za wszystkie sznurki. Który mieszkał w tym domu od Bóg wie jak dawna. Nie było ratunku. Zło wypełniało każdą cegłę tego budynku, było nim. Nagle okna wydały mu się złowrogimi oczami, a otwarte drzwi, którymi przed chwilą wybiegł, rozwarły się gwałtownie niczym potworna paszcza usiłująca go pochłonąć, pożreć i zamknąć w straszliwych czeluściach swojego brzuszyska.

 

Rozdział I
Natarczywy dźwięk telefonu, który niespodziewanie przerwał ciszę w sali konferencyjnej, brzmiał jak wyrzut. Wszystkie oczy skierowały się na mnie w niemej reprymendzie.
– Przepraszam, muszę odebrać. Klient – poinformowałam zebranych bez mrugnięcia okiem, spoglądając na wibrujący ekran, a na kilkunastu twarzach wymalowała się ulga.
Przez lata nauczyłam się doskonale, że w żadnym wypadku nie należy nadawać swoim tłumaczeniom przepraszającego tonu, a zamiast tego podawać taką prawdę, jaką wszyscy chcą usłyszeć. Klient. To w porządku. Nie można zlekceważyć takiego połączenia. Zasady nie zostały złamane, porządek rzeczy pozostał niezaburzony. A przecież to wcale nie było połączenie od klienta. Ba, to nawet nie był mój służbowy telefon. Oni wszyscy jednak pragnęli wierzyć w moją wersję. Nie chcieli znać innej prawdy. Ludzie nie znoszą, kiedy ktoś narusza panujące status quo, i są w stanie odwracać wzrok niemal w nieskończoność, by tylko je zachować. Ja też zawsze tak miałam. Jak odrysowana od linijki. Prawda jest taka, że mnie samą od lat trochę denerwował własny konformizm, ale nie na tyle mocno, by narzekać na to, co mogłam dzięki swojej postawie zyskać. Miałam pieniądze, przyzwoity status i pozycję. Dzięki odrobinie konformizmu stałam się taka jak wszyscy, zyskałam poczucie przynależności, a za tym podążyła cała reszta. Wszystko, co miałam, całe moje dorosłe życie, które zbudowałam. Najpierw na studiach, potem w pracy. Zawsze wiedziałam, z kim trzymać i za kim się wstawiać, zawsze uśmiechałam się, do kogo trzeba i narzekałam tylko na to, co wszyscy – byle nie za wiele. Potrafiłam kalkulować, lawirowałam w jadowitym korporacyjnym środowisku prawników jak ryba. Czemu więc nigdy nie czułam się spełniona? Sięgałam po więcej i więcej z nadzieją, że w końcu zaspokoję głód i wypełnię pustkę. W rezultacie jednak stawałam się coraz bardziej wygłodniała. I wycieńczona. Długo nie dopuszczałam do siebie tej świadomości, ale po kilku latach zaprzeczeń w końcu przyszedł czas, żebym sama przed sobą przyznała, że nie tędy droga. Może właśnie dlatego telefon, który zadzwonił, był jak impuls. Miałam dość. Mój współpracownik właśnie dostał awans. Grzegorz Czopkowski, którego w myślach nazywałam Czopkiem, śliski i zawsze gotowy wbić komuś nóż w plecy, szczerzył się do wszystkich, dziękując jowialnie za możliwość dalszego wspierania firmy swoimi umiejętnościami. Czemu nikt nie widział, jak fałszywie mruży te swoje świńskie oczka? Jak to możliwe, że nikt nie dostrzegał, że jego lojalność jest jak chorągiewka kierująca się tam, gdzie akurat powieje wiatr? Telefon mnie uratował, bo naprawdę nie mogłam już patrzeć na ten festiwal obłudy. Szczęśliwy traf – absolutnie nieoczekiwany. Nie wyłączyłam prywatnego telefonu, który tkwił gdzieś na dnie przepastnej aktówki, bo on po prostu nigdy nie dzwonił. Nie wyciszałam go, bo zwyczajnie nie spodziewałam się żadnych połączeń. Z ciotką rozmawiałyśmy o regularnych porach i tylko wieczorami. Poza nią… na ten numer nie dzwonił nikt. Nie miałam życia? Ha! Nigdy bym tak nie powiedziała, bo mój służbowy telefon brzęczał bez przerwy. Nieustająco, natarczywie, nie dając mi chwili wytchnienia od świtu aż do momentu, kiedy kładłam się spać. Specjalnie wyłączałam go na noc, bo inaczej nie zmrużyłabym oka. A wcale nie sypiałam dużo.
– Emilko… – usłyszałam w telefonie zachrypnięty głos starszego pana. Emilko. Nikt w pracy tak do mnie nie mówił. Byłam Emilią lub co najwyżej panią Emilią. – Emilko – powtórzył człowiek, którego znałam kiedyś, bardzo dawno, jakby w poprzednim życiu. – Edna zmarła. – Załamał mu się głos, a pode mną ugięły się nogi.
Edna wydawała mi się zawsze jakąś nienaruszalną stałą w moim życiu. Czas pędził do przodu w szaleńczym tempie, odkąd się od niej wyprowadziłam, ale nigdy nawet nie przeszło mi przez myśl, że ciotki mogłoby zabraknąć. Owszem, nie bywałam w domu od tamtego czasu, a i od niej nigdy nie wymagałam, żeby mnie odwiedzała, ale odbywałyśmy częste i długie rozmowy. Regularnie, jak w zegarku. Wtorkowe i czwartkowe wieczory po dwudziestej rezerwowałam dla niej. Nawet wprowadziłam do elektronicznego kalendarza powtarzające się spotkania, żeby go na wszelki wypadek zablokować przed ustawieniem w tym czasie innych wydarzeń.
– Jak to... zmarła? – powtórzyłam jak otępiała.
Słowa pana Marka do mnie nie docierały. Edna nie mogła umrzeć. To musiała być jakaś pomyłka.
– Przecież rozmawiałam z nią dwa dni temu – przypomniałam sobie. – Nie była chora. No przecież wiedziałabym o tym.
– Nie, Emilko, nie była.
Niech on przestanie tak do mnie mówić, pomyślałam. Tym uspokajającym, protekcjonalnym tonem.
– To był wypadek – dodał, a jego słowa rozbrzmiały niczym echo, wywołując we mnie milion myśli.
– Samochodowy? – dopytałam niemal oznajmującym tonem, jakbym była pewna odpowiedzi.
Czy nad moją rodziną wisiało jakieś fatum? Moi rodzice zginęli w kraksie. Byłam oczywiście za mała, by to pamiętać, ale wszyscy twierdzili, że przeżyłam tylko cudem. A teraz Edna? Chociaż... Zaraz. Moje myśli pędziły. Jak to? Przecież ona nigdy nie wsiadała za kółko, nie miała nawet prawa jazdy.
– Nie, nie, Emilko. Spadła ze schodów – usłyszałam jak przez mgłę.
Niemal się roześmiałam. Co za absurd! Cała ta sytuacja wydała mi się tak surrealistyczna, że w końcu parsknęłam, opamiętując się w ostatniej chwili. Rozkaszlałam się, zagłuszając nerwowy śmiech. Przechodząca korytarzem koleżanka z innego działu zerknęła z niepokojem przez szybę niewielkiej salki, w której schowałam się na czas rozmowy. Normalnie pomachałabym ręką, udając, że się zakrztusiłam, ale teraz było mi naprawdę wszystko jedno.
Zaczęłam śmiać się w głos.
– Wszystko w porządku, Emilko? – zapytał zatroskany głos po drugiej stronie, a mój histeryczny chichot przeszedł w płacz.
Kopnięciem zrzuciłam szpilki, które głucho potoczyły się po wykładzinie gdzieś pod stół konferencyjny, a krzesło miękko ugięło się pode mną, kiedy się na nie osunęłam. Nie przejmowałam się nawet, że zmieszane z tuszem do rzęs łzy bezpowrotnie niszczą nieskazitelnie białą jedwabną bluzkę. Na przemian płakałam i śmiałam się, kiedy przy próbie otarcia nosa wierzchem dłoni doprawiłam tę kurewsko drogą bluzkę czerwienią szminki. Przed salką zaczęli gromadzić się ludzie, zaglądali przez szybę jak ciekawskie małpy w zoo, ale było mi to całkowicie obojętne. Miałam dość. Miałam tego wszystkiego już totalnie po dziurki w nosie. Dość. Niech sobie Czopek wsadzi ten swój awans tam, gdzie normalni  udzie wkładają czopki. Ja wysiadam.