Dyniowy ogród - historia dla czytelników o mocnych nerwach.

Niespodzianka na HALLOWEEN prosto spod pióra Anny Lewickiej!

„Pełnik” Anny Lewickiej, zaliczany do gatunku literatury grozy, to najlepsza lektura na najbliższe dni. Aby utrzymać się w nastroju, prezentujemy nowe opowiadanie, które Ania napisała specjalnie dla Was, zapraszamy!.

Dyniowy Ogród
(halloweenowe opowiadanie nawiązujące do powieści “Pełnik”)

Jest taki program w telewizji, “Nowe życie starych domów”. Okazuje się, że ludzie uwielbiają oglądać, jak zaniedbane domy dostają nowe życie. Każdy odcinek polega na tym, że do budynku wchodzi ekipa, dokonuje cudów na oczach widzów, a pół godziny później kupiona za śmieszne grosze ruina w nowej odsłonie trafia w ręce kolejnych właścicieli.
Niektórzy faktycznie zarabiają na tym krocie. Jako agentka nieruchomości sama byłam świadkiem takich sytuacji, chociaż w Pełniku rzadko pośredniczyłam w tego typu transakcjach. Zwykle zajmowałam się organizowaniem noclegów, okazjonalnym wynajmem mieszkań a jedynie czasem - typową sprzedażą domów. Nie ma co się jednak oszukiwać, rzadko wprowadzał się tu ktoś nowy. Pełnicka społeczność była mocno hermetyczna, nieprzenikliwa. Niechętnie dopuszczała nowych. Turyści - oni byli w porządku. Przyjeżdżali, zwiedzali okolicę, wyjeżdżali. Zostawiali pieniądze. Pieniądze zawsze są mile widziane.
Tyle, że tym razem miałam nie lada zagwozdkę. Musiałam sprzedać nawiedzony dom. Nie, żebym wierzyła w duchy. Ale w tym wypadku, żebym w ogóle była w stanie to zrobić, musiałam wcisnąć go komuś z zewnątrz. Wiedziałam doskonale, że nie kupi go żaden mieszkaniec Pełnika. Bez szans. Nie po tym wszystkim, co się stało.
Co więcej, poprzednia właścicielka zaczęła już remont, więc moją najlepszą szansą było faktycznie znalezienie kogoś chętnego na dokończenie renowacji i odsprzedanie domu z zyskiem. Musiałam jednak najpierw sama dokładnie obejrzeć jego stan. 
To zdecydowanie był dzień, który wolałabym spędzić we własnym domu, nie tutaj. Październikowa mżawka siąpiła z nieba, kiedy podjeżdżałam na podjazd domu na wzgórzu. Szarobure, zachmurzone niebo i las otulający dom gałęzistymi ramionami pochłaniały wszystko w nieprzyjemnym mroku. Nie było nawet osiemnastej, ale o tej porze roku słońce już się zdążyło schować. Powinnam była przyjechać wcześniej. 
Wysiadłam z samochodu i wyszłam prosto w mglistą ciemność. 
Kropelki dżdżu momentalnie osiadły na płaszczu drobnymi, licznymi łezkami. Nagle spod lasu dobiegły mnie wrzaskliwe dźwięki krakania, szczebiotu i trzepoczących skrzydeł. Chmara ptaszydeł wyglądała jak wielka, poruszająca się w chaotycznym rytmie chmura. Nigdy czegoś takiego nie widziałam. Co mogło być powodem tego szalonego, ptasiego rejwachu?
Nie musiałam długo szukać wzrokiem. Z boku domu, przed linią drzew, rozciągał się dyniowy ogródek. Rosłe kule jarzyły się wręcz intensywnym, pomarańczowym kolorem na kilku długich, równych grządkach. Nie miał ich kto zebrać. Zagon zresztą mocno zarósł. 
Krążyły nad nim wrony i sroki, przekrzykując się dziko. Co chwilę któryś ptak lądował na poletku, rozdziobując przejrzałe warzywa. Na środku stał strach na wróble, ale ptaszyska nic sobie z niego nie robiły, siedziały na jego patykowatych ramionach i na dziurawym kapeluszu, jakby to były ich prywatne grzędy.
Co za okropna chmara. Trzeba będzie się ich pozbyć.
Otrząsnęłam się z drobnych kropelek, strzepując je, żeby nie zdążyły przesiąknąć przez ubranie. Wbiegłam na spękane schodki prowadzące do wejścia.
Wielki budynek górował nad całym Pełnikiem, jakby spoglądał na całe miasteczko.
Nie byłam tu nigdy wcześniej. Nie miałam przecież powodu.
Spojrzałam w górę, na mur porośnięty pędami bluszczu. Nawet w deszczu i półmroku grały jesiennymi kolorami na tle ceglastej ściany.
Dom wyglądał, jakby nikt w nim nie mieszkał od lat, a przecież od tragedii minęło raptem parę miesięcy. Niezamieszkane domy mają jednak to do siebie, że bardzo szybko niszczeją. Stwierdziłam, że trzeba jak najszybciej znaleźć mu lokatorów. To mu posłuży. Ktoś niedługo tu zamieszka, ktoś nazwie to miejsce domem. Ponownie jak i jego liczni, wcześniejszy mieszkańcy.
Skostniałymi z chłodu dłońmi wyciągnęłam wielki, stary klucz. Teraz już nie robią takich zamków, pomyślałam, otwierając go. Wydał głośny szczęk, ale klucz wyjątkowo miękko się przekręcił. 
Drzwi skrzypnęły i otworzyły się na oścież. Gwałtowny podmuch wiatru popchnął mnie ku wnętrzu i poruszył drzwiami, które zakołysały się i zaskrzypiały ponownie. Zgrzyt, zgrzyt, zgrzyt.
Zatrzasnęłam je za sobą i zrobiłam kilka kroków ku wnętrzu, po czym zamarłam w bezruchu.
Nikt tu nie mieszkał, ale oprócz swoich kroków słyszałam gdzieś na górze wyraźnie odgłos jeszcze jednej pary nóg. Kiedy się zatrzymywałam, miałam wrażenie, jakby ktoś robił jeszcze dwa kroki, a potem przystawał. Czy to mogło być po prostu echo? Nie było innego wytłumaczenia, chociaż kroki, które słyszałam, miały inną regularność niż moje. Zupełnie, jakby ktoś wchodził po schodach.
Przystanęłam po raz kolejny.
Stuk, stuk, odezwały się schody nade mną. Deski zaskrzypiały, a kroki momentalnie ucichły.
- Halo, czy ktoś tu jest? - zawołałam i rozejrzałam się dookoła.
Czyżby mi się wydawało, czy z wnętrza jednego z korytarzy zdawało się dobiegać światło? Z tego co pamiętałam, w tamtym miejscu na planie domu znajdowała się kuchnia.
Ktoś musiał tu być. Nie było innego wytłumaczenia. Ale jak to możliwe, przecież drzwi były zamknięte, kiedy wchodziłam. Nic mi nie było wiadomo o tym, żeby ktoś jeszcze miał dodatkowe klucze. 
Na środku stołu kuchennego leżała wydrążona dynia. Szczerzyła się do mnie szerokim, trzyzębnym uśmiechem. Wycięte krzywo oczy przybrały złośliwy, wykrzywiony kształt. 
W środku pełgał ognik świeczki. To właśnie on mnie tu przyciągnął.
- Co to za żarty?! - zawołałam na głos.
Zajrzałam do wnętrza dyni. Świeczka musiała przecież być zapalona niedawno. Wokół niej wprawdzie stworzyła się już kałuża roztopionej parafiny, ale nie wypaliła się jeszcze nawet do połowy. 
I wtedy zorientowałam się, że przy stole ktoś siedzi, pogrążony w półmroku.
To był mały chłopiec. Mógł mieć może siedem, może osiem lat. Był przebrany za ducha, miał na sobie jakieś stare prześcieradło z wyciętym otworem na głowę. No tak, przecież to dziś. Halloween.
Uśmiechnęłam się pobłażliwie na jego widok. Co za ulga.
- Nie wiem czemu zapukałem do domu, w którym nikt nie mieszka. - przyznał płaczliwym tonem, zanim jeszcze zdążyłam go spytać, co właściwie tu robi.
- To ty przyniosłeś dynię? To miał być dowcip?
Chłopak przecząco potrząsnął głową.
- Ona ją dla mnie wydrążyła.
- Ona? O kim ty mówisz?
- Pani Edna. Otworzyła mi drzwi i kazała wejść do środka. Zrobiła mi kakao, przyniosła z ogrodu dynię i powiedziała, że bardzo się cieszy, że wreszcie ktoś ją odwiedził. A ona przecież już nie żyje. Strasznie się bałem. Nie byłem w stanie nawet uciec. Siedziałem na taborecie aż skończyła tę dynię i zapaliła w środku świeczkę.
- A potem? Potem co?
- A potem sobie poszła. I już nie wróciła. Siedziałem tu aż pani przyszła. Ale pani jest prawdziwa, prawda?
- Jestem, kochanie. - zapewniłam miękko. - Oczywiście, że jestem.
Sięgnęłam po jego dłoń, żeby go dotknąć. Chciałam go uspokoić, udowodnić, że mój dotyk jest przecież realny. Wziąć go za rękę i wyprowadzić z tego dziwnego domu. Jednak w chwili, kiedy moje palce mogły zetknąć się z ciepłą, dziecięcą skórą, trafiłam na blat stołu. Napotkałam tylko chłód kamiennego kontuaru.
Zerknęłam w górę, ale chłopca już nie było.
Siedziałam w kuchni sama. Znajdowałam się tu tylko ja i dynia z zapaloną w środku świeczką. Nie miałam zamiaru spędzać tu ani chwili dłużej. Niewiele myśląc, zdmuchnęłam świeczkę i wybiegłam z domu.
Nie oglądałam się za siebie. Nie chciałam nawet wiedzieć, czy coś za mną podąża, chociaż czułam na karku chłodny powiew, zupełnie jakby coś dmuchało mi na szyję.
Deszcz nie ustawał. Drobny kapuśniaczek zamienił się w konkretne oberwanie chmury. Przebiegłam do samochodu, ale kiedy skostniałymi rękami próbowałam wyciągnąć kluczyki samochodowe, mokra torebka wyśliznęła mi się z rąk, a cała jej zawartość wysypała się na piach i żwir.
Przeklęłam siarczyście. Rzuciłam się zbierać rozsypane przedmioty i trafiłam dłonią na coś lepkiego. Ślad stopy. Ogarnął mnie ohydny chłód. Na palcach miałam krew. 
Ślady prowadziły ku zagonowi rosnącemu pod lasem. 
Nie zwracając zupełnie uwagi na deszcz, który zdążył przemoczyć mnie już do suchej nitki, powolnym krokiem podążyłam szlakiem drobnych stóp.
Na grządkach, pośród dyń, leżało rozdziobane ciało chłopca przebranego za ducha. Zatknięty w ziemi strach na wróble kiwał się nad nim, miarowo poruszany wiatrem.
Mój wrzask zlał się w jedno z jazgotem chmary wron i kruków krążących nad moją głową.